środa, 19 lutego 2014

2."Sweet love so pure"


Klaus zatrzymał rękę w połowie ruchu i z zaciekawieniem spojrzał na Marcela przy którym siedziała jego siostra, Rebekah. Godzinę temu wampir pojawił się zakrwawiony z obrażeniami godnymi samego Klausa. Jednak on mu ich nie zadał. Chciał od razu dostać od niego informacje kto umiał zrobić coś takiego, ale mordercze spojrzenie młodszej siostry sprawiło, że wzruszył tylko ramionami i czekał, aż skończy go opatrywać.
- Marcel przyjacielu. Odpowiesz na moje pytanie?
Gerard westchnął i posłał zaniepokojonej Rebece, uspokajający uśmiech. Wiedział, że siostra Klausa martwi się o niego, ale nie wiedział co powinien w tym wypadku zrobić.
- Nie zyskałem władzy sam - Zaczął powoli. - W 1913 roku pojawiła się tutaj równie potężna rodzina co wy. Może i nawet bardziej. Matka i jedna z córek były wiedźmami, ale i wampirami. - Klaus ściągnął brwi przysłuchując się opowieści swojego przyjaciela. - Była jeszcze żona jednego z braci, których była trójka oraz siostra i ojciec. Ta córka, która miała moc miała dzieci. Dwójkę. Do końca nie wiemy jak to możliwe, że te dwie pozostały czarownicami pomimo swojej przemiany. Wiem tylko tyle, że córkę młodszej czarownicy ktoś porwał. Ktoś z miasta - Marcel spojrzał się na okno i dokończył nieco zrezygnowanym tonem: - Jeśli jej nie znajdą to wojna między tobą, a Daviną stanie się zwykłą szkolną walką na jedzenie. Ta rodzina jest bezwzględna zwłaszcza jeśli chodzi o ochronę bliskich.
Hybryda zamknęła oczy i uśmiechnęła się z lekkim zadowoleniem. Kolejni potężni wspólnicy na których ma już haka. 
- Rebekah - Zwrócił się do siostry, otwierając oczy. - Odwiedź naszego gościa na dole. Możliwe, że nam się przyda bardziej niż się tego spodziewaliśmy.
Wampirzyca zniknęła z pokoju, zostawiając ich samych. Marcel w głowie układał sobie wszystko co usłyszał i powoli elementy układanki pokazywały odpowiedź. Odpowiedź, której nawet nie chciał brać pod uwagę.
- To ty porwałeś Susane - powiedział cicho, schował twarz w dłonie i pochylił się do przodu. 
- Więc blond aniołek ma na imię Susane. Nie powiedziała nic od początku pobytu tutaj. A to chyba już tydzień.
- Klaus - Zerwał się na równe nogi i zmierzył go wzrokiem. - Oni cię zabiją. Znajdą sposób uwierz mi. I to nie tylko ciebie. Twoją siostrę i brata również, a jeśli będą mieli taką zachciankę to ciężarnego wilkczka też. 
- Tylko jest jeden drobny szczegół - Zaśmiał się i podszedł do niego. Zatrzymał się tuż przed nim i podniósł szklankę z dżinem do ust: - Mnie nie można zabić. 
- Ale ich tak.
Ten argument przedarł się przez sferę pewności siebie Klausa. Co prawda on był pierwotną hybrydą, której pozbycie się stanowiło dla wielu problem, ale Elijah i Rebekah byli wampirami, a nie hybrydami. To dało mu co nieco do myślenia.
- Zabiła dzisiaj jedenaście osób w ciągu niecałych dwóch sekund Klaus - Marcel westchnął ciężko i potarł skronie, przypominając sobie scenę z jego domu. - Marie wyłączyła uczucia. Teraz nie powstrzyma jej nawet armia wampirów z kołkami.
- Żeby uwierzyć muszę się przekonać przyjacielu.


Rebekah zatrzymała się przy wejściu do salonu, widząc starszego brata skupionego na wykonywanej czynności. Przymrużyła oczy, przyglądając się zdecydowanym ruchom dłoni Elijah i z niemałym zaskoczeniem zauważyła, że on rysuje. Niewiele osób wiedziało, że Elijah miał talent do malowania równie wielki co Klaus, a może i większy. Jednak ostatni raz rysował w XIV wieku, kiedy to postanowił poprosić wiedźmy o usunięcie wspomnień.
- Elijah? - zajrzała mu przez ramię i cofnęła się z zaskoczenia widząc rysunek.
Linie na białej kartce układały się w portret tak dobrze znanej jej i całej rodzinie postaci. Długie jasne włosy, zarysowane kości policzkowe, pełne wargi i piękne, duże oczy, których odcień pozostał jedynie wspomnieniem dla nich.
- Wybacz siostro, zamyśliłem się - Zatrzasnął szkicownik i odłożył go na stolik. Wstał, zapiął guzik grafitowej marynarki i wyszedł z salonu, zostawiając Rebekę samą. 
Zajęła jego miejsce i położyła na kolanach szkicownik brata. Sięgnęła dłonią i niepewnie otworzyła go na pierwszej stronie. Ta sama kobieta, jednak na rysunku miała inną pozę. Wszystkie prace w szkicowniku były tej samej tematyki. Ona i Klaus byli w błędzie sądząc, że przez te tysiąc lat ich brat zapomniał o urokliwej blondynce o niebieskich, kryształowych oczach, która zawładnęła sercem wszystkich w wiosce, by pewnego dnia przepaść jak kamfora. Ich brat cierpiał i dopiero teraz to dostrzegła. Sądziła, że Katherine, Giselle czy nawet Roxanne były w jakimś stopniu dla niego ważne. Dopiero teraz zauważyła szczegóły z ich zachowania odpowiadające niektórym cechą blondwłosej. Katherine uśmiechała się jak ona i z początku była tak samo niewinna. Giselle potrafiła uwieść jednym spojrzeniem, dokładnie jak ona. Roxanne z kolei miała te same ruchy i grację, co ona. Jej brat nie zapomniał. On nieustannie szukał sobie drugiej ukochanej. Ukochanej podobnej do tej poprzedniej. 


- Nik! Musimy porozmawiać.
- Nie mam teraz czasu najdroższa siostrzyczko. - odwrócił się i rozłożył bezradnie ręce, kierując się tyłem do wyjścia.
- Nik! Tu chodzi o twojego brata. O twoją rodzinę. Okaż trochę zainteresowania.
Zatrzymał się i założył ręce, obserwując ją uważnie.
- No słucham?
- Elijah wyszedł, na pewno?
- Tak tak. Mów proszę o co ci chodzi. Im szybciej skończymy tym szybciej będę mógł wyjść.
Bez słowa rzuciła szkicownik w jego stronę. Już miał zirytowany krzyczeć by nie ruszała jego rzeczy, kiedy spostrzegł, że przedmiot nie jest jego. Otworzył go i zamarł na widok spoglądającej na niego blond piękności, która nie żyła od tysiąca lat. Odwrócił stronę i ponownie pojawił się portret blondynki. Na każdej kartce była ta sama osoba tylko w innych pozycjach. 
Usiadł obok Rebeki na schodach i odłożył szkicownik na bok. Jego wzrok był wbity przed siebie i nic nie wyrażał. Podobnie jak wcześniej jego siostra, uważał, że sprawa została definitywnie zamknięta. Oboje się najwidoczniej mylili i to bardzo.
- Uważasz, że powinniśmy coś z tym zrobić?
- Elijah jest zbyt honorowy by przyznać się do słabości. Póki nikt poza naszą trójką nie wie o niej jest bezpieczny. Wiedźmy mogą wykorzystać wspomnienia o niej by zacząć nas szantażować. To jest ostatnia sprawa, której teraz nam potrzeba.
Rebekah patrzyła na niego w skupieniu. Miał rację, ale nie chciała tego głośno przyznać. Było to niepotrzebne. Odwróciła głowę i przypomniała sobie kiedy po raz ostatni widziała kobietę z portretu.
***************
1000 lat wcześniej
Zatrzymała się obok niewielkiej polany niedaleko wioski. Cały dzień spędzony z braćmi odrobinę ją zmęczył więc wolała odpocząć w spokoju. Usiadła na zielonej trawie i skierowała twarz ku słońcu, wzdychając z ulgą.
- Wyglądasz na niezmiernie zmęczoną - Otworzyła oczy. Przed nią stała uśmiechnięta blondynka w czerwonej sukni z włosami upiętymi z tyłu głowy i białymi kwiatami wczepionymi gdzieniegdzie we włosy. - Czyżbyś przeceniła swe siły?
- Są zbyt energiczni. Zresztą... Towarzystwo samych mężczyzn jest często irytujące i nużące. 
- Kobiety powinny się trzymać razem. Pamiętaj. 
Odwróciła głowę w kierunku wysokiego drzewa, rosnącego w centrum ich wioski. Biały dąb. Drzewo, które wkrótce miało stać się jej cierpieniem.
- Co powiesz na niewielką wycieczkę? Razem z matką i Amelią wybieramy się za las szukać zioła Wichru. Może chciałabyś dołączyć razem z Eshter?
Rebeka popatrzyła na swoich braci, którzy właśnie próbowali walczyć ze sobą. Uśmiechnęła się, powstrzymując tym samym śmiech i pokiwała ochoczo głową.
- Znajdę matkę i zapytam się jej. Jednak ja jestem chętna.
***************
Wstała ze schodów i zabrała ze sobą szkicownik. Szybko odłożyła go na miejsce i usiadła na kanapie, chowając twarz w dłonie. Nie sądziła, że przywołanie wspomnień wywoła u niej tyle uczuć. Uczuć, których chciała się pozbyć lub przynajmniej zagłuszyć. 
Niestety nie zawsze mamy to co chcemy. Wspomnienia mogą być dla nas więzieniem bez wyjścia. 


Robert zajął miejsce w salonie. Cała rodzina zdołała znaleźć się w Nowym Orleanie w dość szybkim czasie, więc nie było co przeciągać. Musieli zacząć działać lub chociaż szukać pewnych tropów. 
Marissa weszła do pomieszczenia jako ostatnia. Luke rzucił jej podejrzliwe spojrzenie, ale nic nie powiedział, podając jej kieliszek z winem, kiedy usiadła obok niego. Greg przestał opierać się o kominek i stanął w centrum salonu, wszyscy doskonale widzieli zmęczenie, niepokój i zmartwienie na jego twarzy. Bał się o Susane tak jak każdy.
- Ostatnia rozmowa Susane była z tobą Robercie. Wiem już powiedziałeś nam wszystko - Podniósł dłoń, kiedy Robert otworzył usta chcą powtórzyć to co wiedział. - Jednak nie wiemy w jakim miejscu znajdowała się wtedy Sue. Nie możemy przeszukiwać całego Orleanu. Mamy tu sojuszników, ale i wrogów, którzy mogą fakt zniknięcia Sue wykorzystać. Musimy rozegrać to cierpliwie, powoli i dokładnie.
- Oraz bez ujawnienia się. - Marissa podniosła głowę i rzuciła wszystkim spojrzenie. - Mikaelsonowie są w mieście. Trójka. Reszta nie żyje. - Widząc pytające spojrzenie siostry, tylko pokręciła głową. - Mają się nie dowiedzieć o naszym istnieniu. Wersja pozostaje taka, że zginęliśmy tysiąc lat temu.
Nicolas popatrzył wymownie na Christiana, który mocniej objął Ynette. Obaj wiedzieli dlaczego ich siostra chciała anonimowości i dlaczego wolała nie pokazywać się na oczy tej rodzinie. Luke nieco sceptycznie podchodził do tej sprawy. Dla niego najlepszym wyjściem byłaby współpraca z drugą rodziną pierwotnych. W końcu oni też mieli siłę, znajomości i mogli pomóc w poszukiwaniach. 
Do jego głowy wpadła irracjonalna myśl o tym, że to właśnie oni porwali Susane, ale szybko została wyparta i zapomniana. 
Stephanie siedziała na końcu kanapy ściskając mocno bordową poduszkę. Denerwowała się losem Sue. Może i była silnym wampirem i kołek by jej nie zabił, ale tortury werbeną są nawet dla nich silne i bolesne. 
- Musimy odwiedzić Agnes. Ona będzie wiedzieć - Marissa wstała z miejsca i odłożyła pusty kieliszek na stolik.
- Agnes nie żyje.
Blondynka odwróciła gwałtownie głowę w stronę Ameli, która patrzyła na wszystko poza siostrą. Marissa zmrużyła oczy i znalazła się obok niej. 
- Jak? Mieliście jej pilnować.
- Zabił ją. Doskonale wiesz kto - Rzuciła jej wymowne spojrzenie i zniknęła z pomieszczenia.
W salonie zapadał cisza. Luke, Christian, Nicolas i Ynette popatrzyli na Grega i Stephanie po czym również wyszli. Stephanie wstała i podeszła do córki, odgarniając jej długie włosy na plecy.
- Znajdziemy ją. Choćbym miała zabić wszystkie nowoorleańskie wampiry. Znajdziemy ją.

niedziela, 9 lutego 2014

1. "We are family... Loyal in everything"


Marissa związała włosy gumką i westchnęła rozglądając się po pudłach, które rozstawione były po całym salonie jej nowego domu. Musiała jakoś wyrobić się w przeprowadzką. Zagryzła dolną wargę i zerknęła na dłoń, na której połyskiwał niewielki pierścionek, który chronił ją przed słońcem. Doskonale pamiętała co jej matka powiedziała na temat tej biżuterii. Chroni ją przed słońcem i przed magią, która nadal w niej jest. Całe szczęście mogła jej używać, ale tylko w prostych zaklęciach. Zmrużyła oczy, wyciągając z jednego z kartonów łapacz snów. Skąd ona go ma? Potrząsnęła głową i odrzuciła przedmiot za siebie. Nie był jej potrzebny, później go spali. 
Wyprostowała się i rozejrzała dookoła, niemal nie krzycząc z wściekłości. Została jej więcej niż połowa, a spędziła tu już dwie godziny. Zacisnęła zęby i wyciągnęła z kieszeni krótkich spodenek telefon. Szybko znalazła numer w sieci i po piętnastu minutach po jej domu kręciła się ekipa. Uśmiechnęła się do siebie, widząc jak powoli wszystko odnajduje miejsce w pokojach. Jej telefon zaczął lekko podrygiwać na blacie.
Zdziwiona widokiem imienia najstarszego z braci odebrała:
- Jeśli to nie jest sprawa życia i śmierci to zaraz będzie. Mieliście mi dać odpocząć Luke. - westchnęła pocierając skronie.
- Marissa...
Jego ton sprawił, że odsunęła dłoń od głowy i wyprostowała się, patrząc przed siebie. Wyjechała z Chicago dwa dni temu i stwierdziła, że zajedzie w parę miejsc. Jej rodzina miała dać jej spokój do czasu, aż ona sama się odezwie. Najwidoczniej jednak sprawa była niecierpiąca zwłoki, skoro Luke do niej dzwonił.
- Co się dzieje? 
- Nie wiem jak do końca ci to powiedzieć, ale... Marissa obiecaj, że nie wybijesz Nowego Orleanu. - poprosił niepewnym głosem.
- Gadaj i mnie nie denerwuj, bo mam dom pełen niewinnych ludzi. - warknęła do słuchawki, spoglądając jednocześnie na robotników krzątających się po domu z meblami.
- W Orleanie jest rodzina Pierwotnych Marie... Mikaelsonowie.
Zamknęła oczy. Koszmar, którego bała się od lat, właśnie ujrzał światło dzienne. Na dodatek w najmniej odpowiednim momencie. Tyle lat ukrywała się przed tą rodziną, a oni nagle pojawiają się tam gdzie od lat jest jej rodzina. Albo to zwykły zbieg okoliczności, albo Mikaelsonowie musieli ich szukać. Od razu przekreśliła drugą opcję. Oni sądzą, że cała jej rodzina nie żyje, więc jak mogliby ich szukać? 
- Rozumiem, że ich obecność ci nie w smak, ale co ja mam do tego?
- Marissa. Ktoś... Nie wiemy jak... Ktoś porwał Sue. - trzy słowa, które sprawiły, że zabrakło jej tchu. Otworzyła szeroko oczy i zacisnęła wargi. Czuła, że jeśli by je otworzyła wydobyłby się z nich przeraźliwy krzyk. 
- Marissa? Proszę cię posłu...
- Nie wiem jak, ale macie zdobyć adres wszystkich wampirów, łowców, wilkołaków czy innych idiotów, którzy wiedzą o wampirach. - syknęła wściekle do słuchawki.
- Marie! Masz natychmiast włączyć uczucia!
- Gdy znajdę Sue włączę uczucia, obiecuję. Ale nie teraz. Teraz potrzebna nam bezwzględna Marie. - uśmiechnęła się lekko, wysuwając kły. - Powinnam być w Orleanie za jakiś czas. Mieszkacie w willi Lubrix?
- Tak... Nadal tam.
- Świetnie. Złożę jeszcze wizytę "królowi" miasta. - zironizowała końcówkę i rozłączyła się.

Zatrzymała samochód na przeciwnej stronie ulicy i wysiadła z niego, trzaskając głośno drzwiami srebrnego Porshe. Nie obchodziły jej teraz maniery, które wpoiła jej rodzina, ani to, że kilkoro ludzi lub wampirów się na nią spojrzało. Obchodziło ją to, że Susane zniknęła jak kamfora i prawdopodobnie nie zrobiła tego z własnej woli.
Pchnęła potężne drewniane drzwi, których skrzydła odbiły się od ściany. Wampiry obecne w środku odwróciły się od razu, ale usunęły się z drogi widząc kto pojawił się w rezydencji Marcela. Sam właściciel pojawił się na balkonie, a zaraz potem na środku placu z szerokim uśmiechem.
- Marissa Kendall. - powiedział głośno, otwierając szeroko ramiona. - Witamy w domu.
- Dom zmieni się w Koszmar z ulicy Wiązów. - powiedziała ponuro z upiornym uśmiechem na ustach.
Kilka chwil starczyło, by obecne na placu wampiry, poza nią i Marcelem leżały na ziemi bez serc. Powróciła na swoje miejsce i ogarnęła zniesmaczonym spojrzeniem całą tę scenę, jakby to nie była jej zasługa.
- Ktoś tu chyba zabił ci sługusów Marcel. - warknęła cicho, starając się nie zabić wampira od razu i w najbardziej bolesny ze znanych jej sposobów. - Sądzę, że musimy porozmawiać i to natychmiast.
Marcel nie chciał pokazać przed Marissą swojego strachu. W końcu to była jej najlepsza broń. Sprawianie, że ze strachu ofiary błagały o śmierć. Kiwnął sztywno głową i podążył za nią, kiedy ona szybkim krokiem znalazła się w salonie domu. Rozsiadła się na kanapie i założyła nogę na nogę, rozkładając ręce na całej długości oparcia kanapy.
- Postanowiłam cię odwiedzić ze względu na niepokojącą sytuację o której zostałam powiadomiona niedawno. - Wbiła złowrogie spojrzenie w wampira i kontynuowała: - Jeden z twoich przygłupich sługusów zrobił coś czego nie powinien robić nikt na Ziemi jeśli mu życie miłe. - warknęła, podrywając się z kanapy. W ciągu jednej sekundy znalazła się przy wampirze z dłonią zaciśniętą na jego sercu. - Któryś z nich postanowił porwać Susane. Nie ładnie, oj nie ładnie. - zacmokała z niezadowolenia i zmrużyła oczy, zacieśniając uścisk narządu. - Lepiej powiedz mi kto to zrobił, bo przy tym co ja zrobię, to II wojna światowa stanie się gangsterskimi porachunkami.
Wyciągnęła rękę z jego ciała i wytarła ją w chustkę, którą miała na szyi. Zostawiła kawałek materiału na podłodze i ponownie rozsiadła się na kanapie.
- A więc? Odpowiesz na moje pytanie? Kto zabrał Susane?
- Nie wiem... Naprawdę nie wiem... Marissa nie okłamałbym cię. - wyjąkał, widząc ogniki złości w oczach blondynki.
Zamknęła oczy i zacisnęła zęby ze złości. Ślepy zaułek. Jedna z jej opcji okazała się ślepym zaułkiem, który na dodatek wyprowadził ją w pole i zmarnował czas oraz kilka wampirów.
- Lepiej byś się dowiedział. - wstała i wyszła z pomieszczenia.
Znalazła się obok swojego samochodu, do którego wsiadła i odjechała z piskiem opon, kierując się do willi rodzinnej na obrzeżach miasta.


Niecierpliwym ruchem dłoni poprawiła brązowy żakiet, do którego dobrała czerwoną sukienkę i szpilki w tym samym kolorze. Stephanie Kendall nigdy nie była typem osoby cierpliwej. Zawsze uważała, że w życiu liczy się rodzina i czas. Miała obie te rzeczy i była z tego jak najbardziej zadowolona. 
Napiła się wina i spojrzała na złoty zegarek, który wskazywał już spore spóźnienie. Odstawiła kieliszek i znudzonym spojrzeniem rozejrzała się po sali restauracji "O'brick le Prie". Stoliki zajmowały dwie pary zakochanych w sobie nastolatków, którzy pewnie mieli bogatych rodziców, dlatego tu byli, czwórka biznesmenów z jej lewej strony co chwilę przekrzykiwało się. Jedyną dziwną dla niej rzeczą była kelnerka, która co raz rzucała niecierpliwe spojrzenie na bar. 
- Przepraszam za spóźnienie. - Greg pojawił się obok niej, składając pocałunek na jej policzku, po czym zajął miejsce naprzeciw niej.
- Dwadzieścia minut. - wypomniała mu, rzucając oskarżycielskie spojrzenie.
Zielone oczy Grega spłoszyły się lekko. Uśmiechnął się i złapał dłonie Stephanie, całując każdą. Uśmiechnęła się z rozczuleniem na ten gest i jej złość powoli przechodziła w niepamięć. Pokręciła lekko głową, kiedy spojrzał na nią z nadzieją i zapytaniem.
- Wybaczam. - pochyliła lekko głowę i pogłaskała go dłonią po policzku. - Co nie zmienia faktu, że liczę na wyjaśnienia.
Westchnął z rezygnacją i przeczesał dłonią kręcone włosy. Jego żona była dla niego doskonałą kobietą, ale nawet jej cierpliwość kiedyś się kończyła. 
- Musiałem porozmawiać z Robertem. Nie jest zbytnio zadowolony z naszej współpracy z FBI w sprawie morderstwa na Piątej Alei. 
- Rozumiem go. - napiła się wina i zamieszała kieliszkiem w dłoni. - Doskonale wiesz jak nie lubię wszelkich organów władzy. - skrzywiła się lekko. - Są zbyt ufni i wierzą w rozwiązanie do którego dojdą najszybciej.
- To ludzie. Są dla nas czymś czego nie chcemy rozumieć. 
- Kiedyś było inaczej. - westchnęła z lekkim rozmarzeniem.
- Stephanie. - powiedział ze śmiechem. - To było tysiąc lat temu skarbie. Chyba nie uważasz, że tak byłoby cały czas, prawda?
- A mogłoby. Mam ochotę na kaczkę z jabłkami, a ty? - zapytała, otwierając kartę dań.
- Sądzę, że... - telefon Grega rozdzwonił się w kieszeni jego marynarki. - Wybacz. - zerknął na nią i odebrał: - Robercie? Sądziłem, że uzgodniliśmy wszystko co do... Ale jak to? Uspokój się i mi to wytłumacz.... Rozumiem... Zaraz będziemy na lotnisku. - rozłączył się i schował twarz w dłoniach.
- Greg? - zaniepokojona położyła dłoń na jego ramieniu.
- Susane zniknęła. Ktoś musiał ją zabrać, bo ona nie znika na tak długo. 
Stephanie opadła bezwładnie na krzesło i zamknęła oczy powstrzymując napływające do oczu łzy. Zdawała sobie sprawę, że wampiry i ludzie niewiele mogą jej zrobić, ale wilkołaki z rodu Histarro mogli ją zabić.
- Gdzie?
- Nowy Orlean. - powiedział ze zniecierpliwieniem szukając w kieszeniach portfela. - Chodźmy. Angus jest na zewnątrz. - Położył na stole wyznaczone pieniądze i podał jej dłoń, pomagając wstać z krzesła. 
- Kto mógł coś takiego zrobić? - zapytała kiedy siedzieli już na tylnym siedzeniu czarnego Bentleya. 
- Nie mam pojęcia. Marissa już tam jest. Wyłączyła uczucia.
- Więc możemy spodziewać się najgorszego. - Kochała swoją pierworodną, ale wiedziała do czego jest zdolna w obronie swojej rodziny. - Musimy dostać się tam jak najszybciej. Marissa zrobi tam piekło jeśli jej nie znajdzie.
- Tego się właśnie obawiam Steph. Tego się obawiam.



czwartek, 5 grudnia 2013

Prolog

Szczupła blondynka o łagodnych rysach twarzy i niesamowicie błękitnych oczach szła jedną z ulic miasta Nowy Orlean. Skórzane spodnie i biała bluzka w połączeniu z czółenkami na wysokim obcasie sprawiały, że kobieta wyglądała jak typowa kobieta motocyklisty. Bladoróżowe usta rozciągały się w kpiącym uśmiechu, który był kierowany w każdego mężczyznę, który pożądliwym wzrokiem wpatrywał się w nią. Odrzuciła na bok długie włosy i przyłożyła telefon do ucha.
- Słucham cię najukochańszy braciszku.
- Czy ty kpisz sobie ze mnie i z całej pomocy jaką ci okazałem? - warknął mężczyzna po drugiej stronie, wprawiając ją w lekkie zdziwienie.
- Powiedz mi jeszcze czym cię tak rozwścieczyłam, a mój dzień będzie udany. - powiedziała z sarkastycznym uśmiechem na ustach.
- Dwadzieścia zabitych wampirów przy drodze stanowej. Coś ci to mówi?
- Nie za bardzo. - przekrzywiła lekko głowę i zauważyła blondwłosego mężczyznę na końcu ulicy, który przypatrywał się jej z nadzwyczajnym zainteresowaniem. Ściągnęła brwi i zmrużyła oczy, po czym pchnęła drzwi pierwszego sklepu jaki się nawinął. Przemknęła między wieszakami z sukienkami i dotarła do jednej z wystaw chowając się za manekinem i spoglądając na męzczyznę. - Robert czyżbyś przysłał znów jakiegoś pachołka do pilnowania mnie? - jęknęła cicho.
- Kogo? Nikogo nie wysyłał... Sue uciekaj z Orleanu. Już! - połączenie zostało przerwane kiedy nieco rozdygotany mężczyzna próbował coś dopowiedzieć.
Sue odwróciła się powoli i spojrzała prosto w czekoladowe oczy wysokiego bruneta w marynarce. Zamrugała zauważając podobieństwo między nim, a swoim bratem.
- Witaj Susane. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - powiedział spokojnie patrząc prosto w jej oczy.